Wczoraj był finał i Tomek chłopak z sąsiedztwa koniecznie chciał go obejrzeć i oddał mi swoje bilety do kina.
Zabrałam więc piękną A. na "Stan gry" z Benem Affleckiem i Kevinem Spacey'm, który dopiero na końcowych napisach okazał się być Russelem Crowem.
A jest to typowy amerykański film o spisku i aferze na szczytach władzy, w którą są zamieszani (oczywiście) biali, (oczywiście) konserwatywni kongresmeni. A którą rozwiązuje (oczywiście) gburowaty dziennikarz z (jak bardzo oczywiście) niezależną, ambitną, chudą i młodą dziennikarką (tak naprawdę blogerką, bo twórcy filmu chcieli być tak na czasie, jednak pracuje ona tylko przez pierwszy kwadrans filmu, trudno ustalić, kto wykonuje jej obowiązki gdy ona prowadzi śledztwo w krótkiej spódnicy i wysokich obcasach pokazując co i rusz swój nienaganny 48godzinny makijaż i włosy, które się nic a nic nie puszą ).
I mógł się skończyć już po pierwszym średnim popcornie spokojnie.
No ale spędziłyśmy sobie razem wieczór i przy okazji w towarzystwie fanfar zostało mi wręczone oficjalne zaproszenie.
I od sierpnia skończą się wypady do kina.