Zawsze, gdy wybieram się na fitless, żywię nadzieję, (bo w końcu sto razy fajniej jest żywić nadzieję, niż ją po prostu mieć) że coś się stanie i fitlessu nie będzie.
Zatem może nagły pożar wywołany przez zbyt wysoką temperaturę w solarium w klubie strawi większą salę do aerobiku i połowę karimat.
Albo oliwscy separatyści przejmą tramwaj, którym jadę i pertraktacje będą trwać do 22, czyli godziny zamknięcia klubu.
Kto wie, mogę też przecież znaleźć małe niemowlę w krzakach po drodze, które okaże się zaginionym dzieckiem niezwykle bogatych i równie hojnych młodych ludzi, którym zdarzyło się zgubić dziecko.
To wszystko przecież może się wydarzyć.
Ale nigdy się nie wydarzyło :|
Jakiś czas temu przestałam żywić nadzieję, niestety jednak nie przestałam żywić samej siebie. Co w efekcie spowodowało, że wyglądam mniej więcej tak:

Muszę Wam też powiedzieć, że nabrałam nawet trochę ochoty na ten fitless i odrobinę ruchu.
To zawsze przecież jakaś rozrywka w moim życiu pełnym komputera i sierści Bianki.
Pakuję więc dzisiaj te buty i ciuchy. Wyruszam w wielką podróż tramwajem.
Wbijam się w swój uniform pt. "fitness? fitness to moje drugie imię" i ochoczo kieruję się na salę, gdzie pan mówi nam wszystkim, że zajęć dziś nie ma.
I tak o.
Siedzę odgarniam sierść Bianki z monitora i wzdycham.
Cały świat jest przeciwko mnie.
4 komentarze:
Strrrraszne!!!
O cholera!
To już jest przegięcie ze stony losu.
mam parę pytań:
-co to jest fitless?
-naprawdę TAK wyglądasz? - smakowicie
straszne, straszne, ale jaka cudowna notka dzięki temu powstała! jakbym czytała o swoim radosnym, obfitującym w niespodzianki i nagłe zwroty akcji życiu ;-)
(ja się wybieram na jogę. od dwóch miesięcy. TEN moment ostatecznie ma jednak nastąpić dzisiaj wieczorem, chyba że... chyba że zdarzy się COŚ, oczywiście.)
Prześlij komentarz